Polecany post

Notatki inspicjenta

Jestem czynnym uczestnikiem życia polskiego teatru i niezmiennie od lat jestem zachwycony rolą, jaką pełni inspicjent w teatrze. Myślę o i...

Czołem!

Sporo pisałem już o inicjatywie, jaką jest Zespół Śmierci i Tańca - zawodowy zespól aktorski. Dziś grzecznościowo zamieszczam list, jaki młodzi aktorzy wysłali do twórców portalu PolakPotrafi.pl.

Wygląda na to, że po stosunkowo udanym, minionym już sezonie teatralnym, absolwenci Studium Aktorskiego, chcieliby kontynuować swoją podróż po kraju. Dla mnie to wygląda, jak ostatnie podrygi tej nomen omen - trupy teatralnej. Trafnie zresztą napisali:  zrozumieliśmy, że rzeczywistość dla aktorów „u progu dorosłości artystycznej” bywa bardzo brutalna.

Oj, prawda. 

Trzymam kciuki i polecam Waszej uwadze zespół i spektakl.

Marian Łąkowski





Gorzów Wielkopolski, dn. 28 sierpnia 2017 r. 


Zespół Śmierci i Tańca – zawodowy zespół aktorski



PolakPotrafi.pl
CrowdCommunity


Drodzy,

parę miesięcy temu jako grupa absolwentów Studium Aktorskiego im. A. Sewruka przy Teatrze im. S. Jaracza w Olsztynie znaleźliśmy się w trudnym położeniu. Zostaliśmy zakwalifikowani do udziału w I Ogólnopolskim Przeglądzie Dyplomów Muzycznych Wyższych Szkół Artystycznych „Przygrywka”, który organizowany był w październiku przez KujawskoPomorski Impresaryjny Teatr Muzyczny w Toruniu. Na festiwalu mieliśmy zagrać nasz dyplom muzyczny „Zespół Śmierci i Tańca, czyli piosenki Tiger Lillies” w reż. Tomasza ValldalCzarneckiego, nie dysponowaliśmy jednak środkami finansowymi, którymi moglibyśmy opłacić udział w imprezie. 

Byliśmy zrozpaczeni, ponieważ czuliśmy, że mamy w rękach przysłowiowy diament – na nasz spektakl dyplomowy na Scenę u Sewruka Teatru im. S. Jaracza przychodziły tłumy Olsztynian, a jednocześnie byliśmy świadomi, że z tak błahego powodu jak brak możliwości opłacenia przejazdu, czy obsługi technicznej, nie możemy stanąć w szranki z kolegami z wyższych szkół teatralnych, żeby udowodnić wartość naszej pracy na ostatnim roku Studium Aktorskiego. 

Wówczas zrozumieliśmy, że rzeczywistość dla aktorów „u progu dorosłości artystycznej” bywa bardzo brutalna. Nie poddaliśmy się jednak, postanowiliśmy spróbować zgromadzić środki za pomocą portalu crowdfundingowego PolakPotrafi.pl 

Udało się! W ciągu około trzech tygodni uzbieraliśmy kwotę, dzięki której mogliśmy pojechać ze spektaklem do Torunia. Na przeglądzie zdobyliśmy trzy nagrody – dla najlepszego dyplom muzycznego, najlepszej aktorki oraz najlepszego aktora dyplomu. Spełniliśmy marzenie – udowodniliśmy wartość naszej sztuki, znaleźliśmy sposób na osiągnięcie celu, tym sposobem był crowdfunding. 

Na ten moment jesteśmy laureatami kilku konkursów teatralnych w Polsce, a dzięki sile rozpędu, jaką zyskaliśmy, wygrywając „Przygrywkę”, założyliśmy nasz „zawodowy zespół aktorski” i graliśmy sztukę objazdowo przez ostatni rok. 

Żeby okazać nasza wdzięczność za pomoc, której nam udzieliliście, przekazujemy Wam na rzecz Festiwalu „CrowdUp!”, który organizujecie, gadżety związane ze spektaklem „Zespół Śmierci i Tańca, czyli piosenki Tiger Lillies”: 

- 50 programów spektaklu, a wśród nich 20 programów z podpisami aktorów, 

- 3 archiwalne programy spektaklu, które były nagrodami dla osób wspierających nasz projekt na PolakPotrafi.pl, 

- dwa pamiątkowe dyplomy udziału w I Ogólnopolskim Przeglądzie Dyplomów Muzycznych Wyższych Szkół Artystycznych „Przygrywka”, 

- archiwalny program I Ogólnopolskiego Przeglądu Dyplomów Muzycznych Wyższych Szkół Artystycznych „Przygrywka”, 

- identyfikator z 18. Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Niezależnych w Ostrowie Wielkopolskim, w którym braliśmy udział, 

- plakat spektaklu zorganizowanego w Lidzbarskim Domu Kutlury. 

Jednocześnie, zapraszamy do kontaktu z nami wszystkich, którzy chcieliby zobaczyć Zespół Śmieci i Tańca w swoim mieście – instytucje kultury, ale także prywatnych inwestorów. Podaję dane do kontaktu: darian.wiesner@gmail.com / 609792876  

Darian Wiesner,
Zespół Śmierci i Tańca – zawodowy zespół aktorski 





" Marian Łąkowski w Notatniku Inspicjenta, przy okazji rozmowy z jedną z naszych aktorek, Katarzyna Trzeszczkowska, napisał:
"sądzę, że w dzisiejszych czasach nie opłaca się być aktorem. W teatrze nie ma pracy, więc młodzi zabijają się o pracę - dosłownie. (...) Wstyd być aktorem, moim zdaniem..."
Jeśli jednak nikt nie jest w stanie wybić Wam z głowy marzenia o aktorstwie, jedźcie do Olsztyna. Absolwenci Studium Aktorskiego mają charakter, jako studenci mają szansę na chrzest sceny i potrafią walczyć o pracę. "


Na łamach strony https://www.facebook.com/zespolsmierciitanca/ cytują mnie absolwenci Studium Aktorskiego im. A. Sewruka w Olsztynie, a więc samozwańczy Zespół Śmierci i Tańca. Zachęcają do udziału w egzaminach wstępnych do Studium Aktorskiego, czyli do najbardziej absurdalnego konkursu, jaki zna współczesna, artystyczna rzeczywistość.

Mam przełom czerwca i lipca, a więc podczas, gdy my spokojnie sypiamy, karmimy dzieci, wyprowadzamy psy i podlewamy kwiaty, kilka tysięcy młodych ludzi zabija się na korytarzach szkół teatralnych w kilku polskich miastach o możliwość zostania adeptem sztuki aktorskiej.

Na czym polega absurd tego konkursu?

Wygrana, nie oznacza wygranej. To opowieść szkatułkowa, rosyjska matrioszka, diabeł z pudełka! Kto raz taki egzamin wygrywa, wchodzi na ścieżkę wiecznego sprawdziany, ciągłej niepewności. Aż skóra cierpnie na samą myśl o tych teatralnych rozkoszach!

Dobrej nocy.

Marian

„Nic nie mów, bo ogłoszą to z krzykiem”

„Nic nie mów, bo ogłoszą to z krzykiem” – z Katarzyną Trzeszczkowską, studentką III roku Studium Aktorskiego im. A. Sewruka przy Teatrze im. S. Jaracza w Olsztynie rozmawia Marian Łąkowski.

24 kwietnia 2016 r. w Lidzbarskim Domu Kultury (Warmia i Mazury) Zespół Śmierci i Tańca – zawodowy zespół aktorski zagra swoje przedstawienie „Zespół Śmierci i Tańca, czyli piosenki Tiger Lillies”. Sztukę napisał Szymon Jachimek, a wyreżyserował Tomasz Valldal-Czarnecki. To był dyplom muzyczny zeszłorocznych absolwentów Studium Aktorskiego im. A. Sewruka w Olsztynie, którzy od grudnia ubiegłego roku ze swoim przedstawieniem jeżdżą po Polsce.

Udało mi się namówić na rozmowę Katarzynę Trzeszczkowską, studentkę III roku Studium Aktorskiego im. A. Sewruka w Olsztynie, która na I Ogólnopolskim Przeglądzie Dyplomów Muzycznych „Przygrywka” w Toruniu wcieliła się w rolę Pity Pie (w zastępstwie za Monikę Łyżwę).


Marian Łąkowski: Jest Pani studentką III roku Studium Aktorskiego im. A. Sewruka przy Teatrze im. S. Jaracza w Olsztynie, to znaczy, że już za rok będzie Pani szukać pracy, jaki ma Pani pomysł na siebie?

Katarzyna Trzeszczkowska: Chciałabym pracować w teatrze. Tego potrzebuję i do tego będę dążyć z całych sił. Lubię czuć przynależność do grupy, tworzyć sztukę razem z ludźmi, którzy też tego pragną. Nie zależy mi na „dużych” scenach. Mogę grać w małej miejscowości dla małej garstki ludzi.

Marian Łąkowski: Jest pani u progu kariery, więc liczę na to, że wybaczy mi pani to pytanie. Kim pani jest? Skąd pani pochodzi, dokąd pani idzie? Co nadaje sensu Pani życiu?

Katarzyna Trzeszczkowska:

Jestem nikim. A ty kim jesteś?
Czy także - jesteś - nikim?
A więc dwoje nas? Nic nie mów,
bo ogłoszą to z krzykiem.

Być kimś - jakie to żałosne.
Imienia swego nie pragnę
jak żaba w czerwcu życia głosić
przed zachwyconym bagnem.

To jest cudownym wiersz Emily Dickinson. Jestem zwyczajną dziewczyną z Białegostoku. Mojemu życiu nadaje sens teatr. Bliscy nadają sens memu życiu – moja rodzina, mój ukochany, przyjaciele. Bez tych ludzi nie miałabym takiej frajdy z tworzenia.

Marian Łąkowski: Wybrała sobie Pani bardzo trudny zawód. Co więcej, sądzę, że w dzisiejszych czasach nie opłaca się być aktorem. W teatrze nie ma pracy, więc młodzi zabijają się o pracę - dosłownie. Młody aktor jest w stanie zrobić niemal wszystko, żeby dostać rolę. Nawet jeśli nie wszyscy, to jest wielu takich. Moim zdaniem oni nie szanują siebie i doprowadzają do tego, że nie szanuje się Was, Waszej grupy zawodowej. W telewizji o rolę walczycie z amatorami. Wstyd być aktorem, moim zdaniem. Mam nadzieję, że się Pani ze mną nie zgodzi, niech mi Pani powie coś, co pozwoli mi zmienić zdanie.

Katarzyna Trzeszkowska: W moim odczuciu aktorstwo jest po prostu pięknym zawodem. Wymagającym ale i niesamowicie uzależniającym. I jeśli mam się zabijać o jakąkolwiek pracę to właśnie o tę. Nigdy nie miałam wątpliwości czy to jest to co chce robić w życiu. Pomimo wielu słów zniechęcających mnie do tego zawodu. W życiu trzeba w coś wierzyć, czemuś się oddać. Inaczej to wszystko jest zbyt jałowe.

Marian Łąkowski: Przekonuje mnie Pani wiara w zawód, który sobie Pani wybrała, ale nie przekonują mnie Pani argumenty. Szkoda! Zmieniając temat, co pani sądzi o Zespole Śmierci i Tańca? Mam na myśli nie spektakl, tylko ten zawodowy zespół aktorski, co jeździ z piosenkami Tiger Lillies?



Katarzyna Trzeszkowska: Ja tych ludzi poznałam w szkole. Zanim zaczęli tworzyć swoje kariery. I już wtedy widziałam, że są mocno zaangażowani w to co robią. To jest niesamowite. Jestem dumna, że mogę z nimi grać. Jestem dumna, że walczą o swój byt w tym zawodzie. Kiedy pewnego dnia zadzwonił do mnie Darian [Darian Wiesner, odtwórca roli Johnnego z Ełku w Zespole Śmierci i Tańca – przypis red.] z propozycją zastępstwa za Monikę, pierwsza moja reakcja była: „nie podołam”. Ale podjęłam wyzwanie i nie żałuję. I dziękuję im niezmiernie, że tak entuzjastycznie przyjęli mnie do swego grona.

Marian Łąkowski: Pity Pie. Postać wymyślona przez Szymona Jachimka, kreowana przez Monikę Łyżwę, kim jest dla Pani? Proszę pamiętać, że nie wszyscy, czytający mojego bloga znają tę sztukę.

Katarzyna Trzeszkowska: Każda postać w tym spektaklu jest charakterystyczna. Jest dziwna z jakiegoś powodu. Pomijając, że bardzo dziwnie wyglądają. I chociaż to głównie uatrakcyjnia postać, dla mnie Pity Pie jest przede wszystkim dziewczyną, czy raczej nieboszczką, która jest nieśmiała i trochę pechowa. Ma problem z jąkaniem się. Szybko się zakochuje, czy raczej usilnie pragnie się zakochać. Jest „słodka” w tej swojej dziwności. Mam wrażenie, że „nie ogarnia” tego co się wokół niej dzieje. I chyba przez to jest bardziej ludzka.

Marian Łąkowski: Pani Kasiu, dziękuje za rozmowę, a swoich czytelników zapraszam na przedstawienie „Zespół Śmierci i Tańca, czyli piosenki Tiger Lillies” w Lidzbarskim Domu Kultury. Absolwenci Sewruka deklarują, że grają ostatni raz na Warmii i Mazurach, więc może warto, żebyście się Państwo do Kina Ignacy wybrali.



Więcej informacji: https://www.facebook.com/zespolsmierciitanca/


Marian Łakowski

Department ujawnia datę premiery albumu i prezentuje drugi klip!

 Department ujawnia datę premiery albumu i prezentuje drugi klip!



Wojciech „Junkie” Moryto zaledwie trzy miesiące po rozstaniu z Acid Drinkers, i ujawnieniu składu swojego nowego zespołu Department, ogłasza datę premiery albumu i prezentuje nowy, drugi klip formacji!

Department to nowy zespół który na polskiej scenie muzycznej pojawił się niespodziewanie, zaraz po rozstaniu się muzyka z formacją Acid Drinkers. Skład zespołu od początku owiany był tajemnicą, a formacja stopniowo ogłaszała fanom swoich członków. Wiadomo już że obok Junkiego, zespół Department tworzą: Paweł Nafus i Michał Bereżnicki (Złe Psy), oraz Roman Bereźnicki (Lecter, Lipali).
W połowie stycznia zespół wyemitował swój pierwszy oficjalny klip do utworu „Productive”, który umożliwił fanom zapoznanie się ze stylistyką w jakiej porusza się Department.
Obecnie zespół zapowiada datę premiery swojego debiutanckiego albumu na dzień 21 kwietnia 2017, od którego to płyta będzie dostępna w salonach muzycznych, oraz cyfrowo na serwisach.
Fani zespołu mogą już usłyszeć i zobaczyć premierowo nowy klip do kolejnego utworu zat.” I Am The 1”, który zapowiada premierę albumu.

Klip można oglądać w tym miejscu:

To jednak nie koniec niespodzianek jakie serwuje nam obóz Department, zespół deklaruje, iż oprócz muzyki ważnym elementem ich przekazu będzie obraz. Department chce wyjść poza ramy zwykłego koncertu, na rzecz swoistego performance, gdzie oprócz gry na scenie ważnym elementem będą specjalnie przygotowane  wizualizacje. W ten sposób chcą prezentować swoim fanom wydarzenia muzyczne na bardzo wysokim poziomie, które mają stać się ich marką. Pierwsza trasa koncertowa zespołu planowana jest jesienią.

Zapraszamy do śledzenia oficjalnego fanpage Department pod adresem: https://www.facebook.com/OfficialDepartment

Fot. Kamil Nowakowski





materiał nadesłany



Kochamy teatr - z Pawłem Drakiem Grzegorczykiem, Tomkiem Valldal-Czarneckim i Zespołem Śmierci i Tańca rozmawia Marian Łąkowski

Arkadiusz Letki Letkiewicz, fot. Karol Michalak


6 lutego miała miejsce premiera najnowszego teledysku promującego płytę "NieWolnOść" kultowego zespołu Hunter (HUNTER - Niewesołowski [Official video]). Także 6 lutego wyszedł na jaw długo ukrywany fakt, że w zdjęciach do teledysku wzięli udział twórcy spektaklu Zespół Śmierci i Tańca, czyli piosenki Tiger Lillies. Klip video wyreżyserował Tomek Valldal-Czarnecki, za kostiumy odpowiadała Monika Wójcik, charakteryzację wykonały Ada Mięsiak i Kasia Naruszewicz, a w rolach głównych, u boku doskonałych muzyków z grupy Hunter i Marcina Tyrlika, aktora Teatru im. S. Jaracza w Olsztynie, wystąpili absolwenci olsztyńskiego Studium Aktorskiego im. A. Sewruka.

Po obejrzeniu teledysku stało się dla mnie jasne, że Zespół Śmierci i Tańca, a więc fikcyjna grupa cyrkowców spod pióra Szymona Jachimka już na dobre zaczęła funkcjonować w realnym świecie i nie zapowiada się, aby młodzi aktorzy odpuścili - najpierw absolwenci Studium Aktorskiego im. A. Sewruka w Olsztynie zawiązali kompanię pod taką właśnie nazwą, potem w Katowicach po praz pierwszy publicznie pojawili się w kostiumach swoich postaci w przestrzeni Galerii Katowickiej, a teraz całym Zespołem przenoszą się na ekran, jako bohater zbiorowy "Niewesołowskiego".

Marian Łąkowski

Hunter, Zespół Śmierci i Tańca oraz realizatorzy teledysku, fot. Karol Michalak


Na temat kulis współpracy zespołu Hunter i Zespołu Śmierci i Tańca rozmawiają ze mną Paweł Dark Grzeogorczyk, lider Hunera, Tomek Valldal-Czarnecki, reżyser klipu video oraz absolwenci Studium Aktorskiego im. A. Sewruka przy Teatrze im. S. Jaracza w Olsztynie.

MARIAN ŁĄKOWSKI: 6 lutego premierę miał teledysk do Waszego utworu „Niewesołowski”. Do współpracy podczas jego realizacji zaprosiliście absolwentów Studium Aktorskiego im. A. Sewruka w Olsztynie. Chcieliście, aby w klipie pojawiły się postaci, które wykreowali w swoim spektaklu dyplomowym „Zespół Śmierci i Tańca, czyli piosenki Tiger Lillies”. Skąd ten pomysł?

PAWEŁ DRAK GRZEGORCZYK: Parafrazując jednego z bohaterów „Underground” Emira Kusturici – „kochamy teatr”. Zaczęło się od rozmowy telefonicznej z Piotrkiem Filipowiczem [z-ca dyrektora ds. Organizacji i Marketingu Teatru im. S. Jaracza w Olsztynie – przypis red.], moim serdecznym kumplem, który polecił mi spektakl i właściwie od razu zarezerwował bilety na niego, nie zdradzając jednak ani fabuły ani tego jak bliski nam jest jego klimat. Powiedział tylko, żebym mu zaufał, bo na pewno mi się spodoba. Jakże był zaskoczony, gdy po obejrzeniu zadzwoniłem i oznajmiłem, że to lipa i wcale mi się nie podobał. Dał się nabrać jak dzieciak.

MARIAN ŁAKOWSKI: Czy to znaczy, że przedstawienie jest godne polecenia?

PAWEŁ DRAK GRZEGORCZYK: Byłem z żoną na spektaklu zaraz po premierze i rzecz jasna oboje nas zauroczył. Klimaty cylindryczno-wiktoriańsko-grabarskie są bardzo bliskie Hunterowi już od 2009 roku, czyli od wydania albumu „Hellwood”, czyli płyty inspirowanej naszymi ulubionymi filmami. Stały się one wizytówką zespołu dzięki teledyskom do utworów „Labirynt Fauna” (https://youtu.be/ZVx08aBE7Lc), „Strasznik”  (https://youtu.be/dh4PWOHUSpY) czy „Trumian Show” (https://youtu.be/zBxKKhcjAcg) oraz bardzo oryginalnej sesji zdjęciowej autorstwa Macieja Boryny, a kilka lat później kolejnej, tym razem wykonanej przez Kasię Muraszko na potrzeby albumów „Królestwo” i „Imperium”.

zdjęcie z archiwum Huntera, fot. Paweł Boryna

Zresztą cylinder i częściowo strój z tamtych czasów wdziewam na siebie do dnia dzisiejszego. Nic więc dziwnego, że zaczarowało mnie to, co zobaczyłem. Ponadto jestem wielkim fanem „Rodziny Addamsów”, a inspiracji tym jakże unikalnym uniwersum nie sposób w spektaklu nie dostrzec. Bardzo podobał mi się również fakt grania a przez to uczestniczenia w akcji ucharakteryzowanych muzyków oraz piosenek śpiewanych na żywo przez aktorów. To jest cios. Świetnie zaadaptowane i całkiem pikantne teksty, uwodzące utwory, interakcja z publicznością, a finalnie - mentalne sponiewieranie przedstawiciela tejże widowni były również miłym zaskoczeniem i dużą wartością dodaną.  Moi znajomi, którym spektakl poleciłem mieli problemy z zarezerwowaniem na niego biletów. Mam nadzieję, że to zaledwie początek. Młodzi aktorzy zasługują na największe sceny i tego właśnie życzę. Stałem się szczerze oddanym fanem.

zdjęcie z archiwum Huntera, fot. Katarzyna Muraszko

Muszę przyznać, że mgliście pomyślałem sobie wtedy, że to dość teledyskowy klimat ale dopiero kilka miesięcy później, po napisaniu tekstu i nagraniu wokalu do „Niewesołowskiego” zaczęła mi świtać myśl o połączeniu wszystkiego w jedno. Zadzwoniłem do Piotrka Filipowicza, który od razu zapalił się do pomysłu i skierował mnie bezpośrednio do aktorów, a ci z kolei do reżysera spektaklu Tomka Valdall-Czarneckiego. Tomek z kolei zanęcił Marcina Tyrlika do zagrania roli głównego antybohatera. A ja bardzo się ucieszyłem z tego rozdania. I to co najmniej z dwóch powodów.

Marcin jest znakomitym aktorem, nie boi się - nomen omen - wyzwania, ma właściwe poczucie humoru, podobne do naszego spojrzenie na świat, a do tego trzynaście lat temu występował już z nami na scenie. I to wielokrotnie. Między innymi podczas Przystanku Woodstock, gdzie wraz z Maćkiem Mydlakiem i Mariuszem Korpolińskim w rolach głównych oraz grupą studentów olsztyńskiego Studium Aktorskiego zaczarowali swoimi etiudami na żywo woodstockową, ponad czterystu tysięczną publiczność i czort wie ilu jeszcze przed telewizorami. Naprawdę uroczo wyglądali z Maćkiem w zakrwawionych fartuchach i z dużymi rzeźnickimi nożami ścigając po całej scenie i ostatecznie oprawiając terrorystę-najemnika. Bracia Mrok. Mroczni Sanitariusze z Łodzi - Pavulon Brothers. Pierwsze rzędy klękały. Z podziwu. I strachu :) Wyszło z tego koncertu swoją drogą oficjalne wydawnictwo DVD, które mogę z czystym sumieniem wszystkim polecić. Ale wracając - chęć uczestnictwa w klipie Marcina była więc na wagę złota.

Marcin Tyrlik na planie teledysku, fot.: Karol Michalak


Scenariusz uknuliśmy z Tomkiem w ogólnych zarysach już wcześniej, ale mimo to postanowiliśmy pozostawić go otwartym nawet w dniu zdjęciowym, dając się ponieść natchnieniu, magii miejsca, prawdzie czasu i prawdzie ekranu :) Czyli pełen kontrolowany luz i spora doza improwizacji. Niektóre sceny zostały wymyślone po prostu w trakcie ujęć. Zainspirowane słowem, gestem, uczynkiem, zaniedbaniem, dymiarką czy refleksem świetlnym :) Miało być dużo przenośni, zawoalowanego przekazu i wieloznacznych wskazówek, zapewniających mnogość interpretacji, ale... Niekoniecznie nam się to w kliku miejscach udało :) Pewnie w związku z tym znajdą się święcie oburzeni i będzie awantura, no ale cóż... To przecież taki „niewesołowski” temat.

Do nakręcenia całości pozyskaliśmy Adama Gewartowskiego i Krzyśka Bębenka czyli załogę E-movies, naszych znajomych, szczycieńskich „krzyżaków” i muszę powiedzieć, że byłem pod wrażeniem profesjonalizmu, pomysłów, uzbrojenia sprzętowego i szybkości ich działania a zwłaszcza szybkości rozwiązywania problemów i dylematów. Uwinęliśmy się ze zdjęciami w jeden dzień, choć zarezerwowaliśmy na to dwa. A warto wspomnieć, że od pewnego momentu utworu było nas w kadrze około piętnaście osób więc naprawdę chylę czoła. Pracowaliśmy z nimi przy takiej realizacji po raz pierwszy ale już mam nadzieję, że nie ostatni. 

Tomek Valldal-Czarnecki, fot.: Karol Michalak

MARIAN ŁĄKOWSKI:
Zwracam się do Tomka Valldal-Czarneckiego. Jesteś reżyserem spektaklu „Zespół Śmierci i Tańca, czyli piosenki Tiger Lillies”. Jak się poczułeś, kiedy dowiedziałeś się, że Hunter, a więc zespół znany w Polsce i na świecie, chciałby fabułę swojego teledysku umieścić w świecie, który wykreowałeś na potrzeby spektaklu teatralnego?

TOMEK VALLDAL-CZARNECKI: Na początku było zdziwienie. Spektakl „Zespół Śmierci i Tańca” ma charakter bardzo komediowy, a piosenka „Niewesołowski” porusza poważny i bolesny temat. Z czasem przekonaliśmy się jednak, że makabryczna groteskowość naszych postaci doskonale podkreśla grzeszność głównego bohatera. Niejako „odziera go” z ram przyzwoitości, za którymi ukrywał swoją obrzydliwość, hipokryzję i nieszczęście. Chłopaki z Huntera fajnie to wyczuli. Poza tym sami czerpią w swojej twórczości pełnymi garściami ze świata teatru, lubią zwariowane stylizacje, zabawę formą, kostiumem. Dzięki temu świetnie rozumieliśmy się zarówno na etapie pisania scenariusza, jak i samej realizacji teledysku. 

MARIAN ŁĄKOWSKI: Stworzyłeś scenariusz do teledysku, powierzono Ci reżyserię klipu. O czym jest dla Ciebie utwór „Niewesołowski” Huntera. Jakie było Twoje pierwsze wrażenie po spotkaniu się z „Niewesołowskim”? O czym opowiada klip, który nakręciliście?

TOMEK VALLDAL-CZARNECKI: Treść tej piosenki można odczytać na dwa sposoby. Albo poprzez tytuł odnieść się wprost do postaci niechlubnego arcybiskupa, albo potraktować temat ogólnie – opowiedzieć o grzeszności każdego z nas i tego, jaka kara/nagroda czeka nas po śmierci. W teledysku chcieliśmy znaleźć się po środku. Główny bohater całe życie poświęcił służbie Bogu, jednocześnie przedkładając własne żądze nad dobro drugiego człowieka. Przypadek do „osądzenia” bardzo trudny. Jest jednak przekonany, że Miłosierny mu wybaczy i nagrodzi lata służby. Trafia do miejsca, w którym boski tron jest na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie, jak w koszmarnym śnie, nieosiągalny. Wtedy właśnie pojawiają się nasi cyrkowcy. Klauny, które mają wprawę w demaskowaniu ludzkich ułomności biorą bohatera w swoje ręce. 

MARIAN ŁĄKOWSKI: Pawle, plan teledysku był pierwszym artystycznym spotkaniem zespołu Hunter i Zespołu Śmierci i Tańca. Jak oceniacie to spotkanie, jak Wam się pracowało z młodymi aktorami?

PAWEŁ DRAK GRZEGORCZYK: Pełne porozumienie i wola działania a przede wszystkim szybkość podejmowania decyzji i załatwiania spraw było tym, czego się kompletnie nie spodziewałem. Wcale więc mnie nie dziwi, że sami wzięli sprawy w swoje ręce i pozyskali prawa do wystawiania spektaklu „Zespół Śmierci i Tańca” we własnym zakresie i ruszyli w Polskę. A miał to być jedynie spektakl dyplomowy, po którym wszyscy rozjadą się po kraju w poszukiwaniu pracy, prawda? Muszę przyznać, że cała grupa to świetna i równie utalentowana co zgrana ekipa. Nie dość, że z pasją zaangażowana w ten projekt, to do tego tak ujmująco przesympatyczna. Czego chcieć więcej? Będziemy ich wspierać. Mentalnie i promocyjnie. Jestem przekonany, że olbrzymia większość naszych Hunterian odnajdzie się podczas kontaktu z Wami w czasie spektaklu z równie wielką jak my przyjemnością :)

Mikołaj Kwiatkowski na planie teledysku, fot. Karol Michalak

     
MARIAN ŁĄKOWSKI: Pytanie do aktorów, jak było na planie teledysku?

MAGDA WOJTACHA: Było dużo pracy w krótkim czasie, co wymagało skupienia i cierpliwości.

ALICJA BARAN: Zarąbiście!!! Mogłam sobie pograć na gitarze, skrzypcach, ale mimo wszystko największą miłością zapałałam do perkusji!

MARTA JASZEWSKA: Najciekawsze było podglądanie osobowości scenicznych każdego z muzyków.

DOROTA PUZIUK: Zespół Hunter to niezmiernie interesujący ludzie. Mają ogromną wyobraźnię i dystans do siebie, dlatego współpraca była świetna zabawa.

Alicja Baran na planie teledysku, fot. Karol Michalak



MARIAN ŁĄKOWSKI: Jak zareagowałyście, kiedy dowiedziałyście się, że Hunter chce zrobić teledysk, którego bohaterami będą postaci z Zespołu Śmierci i Tańca?

MARTA JASZEWSKA: Szczerze? Nie byłam wcześniej fanką zespołu Hunter. Zaczęłam zapoznawać się z ich twórczością, kiedy padła propozycja współpracy, potem mogłam poznać ich na żywo... Pewnie sporo fanów wiele by dało, żeby spędzić z nimi cały dzień na planie, a mi się trafił taki prezent od losu. Jestem za to wdzięczna!

DOROTA PUZIUK: Kiedy dowiedziałam się, że Hunter chce zrobić z nami teledysk bardzo się ucieszyłam. Nie sądziłam, ze tak znany zespół może zainspirować się postaciami z naszego spektaklu. Poczułam, że nasza praca została doceniona.

MAGDALENA WOJTACHA: To tak, jakby dziwadła z „Zespołu Śmierci i Tańca” zaczęły realnie funkcjonować poza przestrzenią teatralną, poza show...

MARIAN ŁĄKOWSKI: Wygląda na to, że postaci Zespołu Śmierci i Tańca rzeczywiście uwolniły się z ram spektaklu teatralnego, zaczęły funkcjonować samodzielnie, w związku z tym mam pytanie do reżysera przedstawienia, jak myślisz, co jest takiego kuszącego w bohaterach napisanych przez Szymona Jachimka, a kreowanych przez młodych aktorów?

TOMEK VALLDAL-CZARNECKI: Takie było nasze z Szymonem założenie od samego początku – stworzyć pełnokrwistych bohaterów, którzy nie mają scenicznych zadań „od-do”. W standardowym dramacie bohaterowie mają kilka spraw do załatwienia, poznajemy ich w malutkim wycinku ich życia. W „Zespole Śmierci i Tańca” ogromną rolę odgrywa interakcja z publicznością. Wiedzieliśmy, że aktorzy muszą mieć mocno osadzoną postać, przygotowaną na nieoczekiwane sytuacje. Żadna z odpowiedzi widzów nie może ich wybić z rytmu. Adepci Studium w Olsztynie poradzili sobie z tym trudnym zadaniem przechodząc nasze najśmielsze oczekiwania. Pokochali swoich bohaterów, zrozumieli ich i nauczyli się nimi „żyć” również poza formą spektaklu. A są to dziwolągi, których nie da się nie kochać. Brzydcy, ale w tej brzydocie uczciwi i sympatyczni, zdystansowani do wszystkich „poprawności”, których mamy już dosyć. Mają coś, czego brakuje nam dziś na ulicy i w telewizji – umiejętność śmiania się z siebie samych i zaakceptowanie własnej „nieidealności”. I to publicznie, na oczach obcych.

Krzysztof Bębenek podczas pracy, fot. Karol Michalak

MARIAN ŁĄKOWSKI: Na koniec, chciałbym uciąć wszelkie spekulację, lub też, jeśli to prawda, rozbudzić ciekawość fanów obu zespołów. Podobno to nie koniec współpracy, podobno postaci z Zespołu Śmierci i Tańca, będzie można zobaczyć na koncertach Huntera, jeśli tak - gdzie, kiedy?

DARIAN WIESNER: Jest taki pomysł. Miejmy nadzieję, że uda nam się go zrealizować. Trudno teraz mówić o szczegółach. Zapraszamy do śledzenia naszej strony: www.facebook.com/zespolsmierciitanca

MARIAN ŁĄKOWSKI: Dzięki za rozmowę, życzę sukcesów!

PAWEŁ DRAK GRZEGORCZYK: A wracając jeszcze do teledysku chciałbym wyrazić naszą wdzięczność Dyrekcji Teatru Jaracza, Panu Januszowi Kijowskiemu oraz Pani Beacie Ochmańskiej. Jestem wciąż wrażeniem pierwszej rozmowy, inicjującej naszą współpracę, a zwłaszcza pod wrażeniem okazanej nam sympatii, znajomości tematu, naszego zespołu i natychmiastowego, rzeczowego wsparcia w tak wielu kwestiach. Dziękuję także wszystkim dobrym ludziom zaangażowanym w nasz projekt: Dyrektorowi Piotrkowi Filipowiczowi, Monice Wójcik, która zadbała o kostiumy i scenografię, charakteryzatorkom - Adzie Mięsiak i Kasi Naruszewicz, Januszowi Pacewiczowi i Jakubowi Ostropolskiemu (światło), inspicjentce Milenie Szymanowskiej oraz kierownikowi literackiemu Ewie Jarzębowskiej, impressario Karolinie Purłan, pracowniom Teatru Jaracza i oczywiście Wam - Zespołowi Śmierci i Tańca oraz Tomkowi Valdall Czarneckiemu. Współpraca z Państwem była niesamowita. Kłaniamy się nisko. A tych, którzy nie znają tematu zapraszam do wysłuchania naszej nowej płyty „NieWolnOść” oraz utworu „Niewesołowski”, które udostępniliśmy na naszym zespołowym kanale YouTube – (https://www.youtube.com/playlist?list=PLjuKY_Jr3uj8lVfN2OHeCwJkOVMXmVqwx ) oraz na fb zespołu –(https://www.facebook.com/HUNTER.Oficjalna.Strona.Zespolu). Zapraszamy też na oficjalną stronę: http://www.hunter.art.pl


Marian Łąkowski



„Jesteśmy  szaleńcami” – o „Zespole  Śmierci  i Tańca”  w Teatrze  Śląskim  ze Ślązaczką,  Magdaleną  Wojtachą, rozmawia  Marian  Łąkowski.


Parę tygodni temu popełniłem artykuł, dotyczący Zespołu Śmierci i Tańca – zawodowego zespołu aktorskiego, a więc grupy młodych aktorów, absolwentów Studium Aktorskiego w Olsztynie, którzy postanowili jeździć po Polsce ze swoim spektaklem dyplomowym. We wspomnianym tekście wyraziłem wątpliwość w sens przedsięwzięcia, które choć jest godne podziwu, wydaje się przerastać możliwości młodych ludzi. Ku mojemu zdumieniu aktorskiej młodzieży udało się świetnie zorganizować wyjazdowe przedstawienie w Toruniu – pierwszy przystanek zaplanowanej przez nich trasy. Mało tego!  Zapełnili widownię Teatru Muzycznego, oba przedstawianie obejrzało prawie 200 osób. Czapki z głów!

29 stycznia spróbują podbić serca Ślązaków. W najbliższą niedzielę o godz. 19:00 „Zespół Śmierci i Tańca” będzie można zobaczyć na Scenie w Galerii (przestrzeń Teatru Śląskiego w Galerii Katowickiej). Spektakl jest pokazywany jako jeden z sześciu gościnnych na Scenie w Galerii podczas przeglądu „tu i teraz” realizowanego przez Teatr Śląski w styczniu i lutym 2017.

Udało m się skontaktować z Magdą Wojtachą, Ślązaczką, aktorką Zespołu Śmierci i Tańca i laureatką nagrody dla najlepszej aktorki dyplomu podczas I Ogólnopolskiego Przeglądu Dyplomów Muzycznych „Przygrywka”.








Marian Łąkowski: Pani Magdo, jest Pani absolwentką Studium Aktorskiego im. A. Sewruka przy Teatrze im. S. Jaracza w Olsztynie, ale pochodzi Pani ze Śląska. Jak to się stało, że trafiła Pani do Olsztyna, jak wyglądała Pani droga od momentu, w którym zainteresowała się Pani teatrem, do powrotu na Śląsk z gościnnym występem. Mowa tu o „Zespole Śmierci i Tańca”, który 29 stycznia zagości na Scenie w Galerii (Teatr Śląski).

Magdalena Wojtacha:  Zdawałam do szkół aktorskich w całej Polsce. Udało się w Olsztynie. Tam dostałam szansę. Olsztyńskie Studium Sewruka jest miejscem bardzo pracowitych ludzi. Tej pracowitości uczy się na każdym kroku, na każdym kroku się o niej przypomina. To była dobra lekcja życia, bo zawód aktora to nieustający rozwój, a rozwój wiąże się z pracą. Tego uczy Olsztyn. Gościnny powrót na Śląsk jest przemiłym uczuciem. Czuję się z nim mocno związana, to moja ziemia i mimo że mieszkałam w wielu polskich miastach, to serce pozostało śląskie. Dlatego zapraszam Was, moi kochani Ślązacy na spektakl „Zespół Śmierci i Tańca, czyli piosenki Tiger Lillies”, który świetnie wpisuje się w nasze [śląskie – przypis red.] poczucie humoru - frywolne, bez strachu i z drugim dnem. 

MŁ: Przy takiej nadprodukcji aktorów (szkoły teatralne, jeśli liczyć także uczelnie niepubliczne, rocznie kończy do 200 aktorów) decyzja o podjęciu nauki w olsztyńskiej szkole, która nie daje dyplomu magistra sztuki, zaledwie tytuł aktora dramatu, to nie wydaje się najrozsądniejsza decyzja. Do tego Olsztyn jest „na końcu świata”. A jednak wróciła pani z I Ogólnopolskiego Przeglądu Dyplomów Muzycznych "Przygrywka" z nagrodą dla najlepszej aktorki. Jak to jest?

MW: Rozsądek jest przereklamowany. Jestem po czterech solidnych latach nauki zawodu aktora i to jest fakt. Kilku olsztyńskich pedagogów i reżyserów dyplomowych przyczyniło się do tego, że nauczyłam się myśleć po swojemu, ufać własnej intuicji, być czujną i pracować mimo trudności. Chcę się realizować artystycznie i szukać swojej drogi, bo jest ona dla mnie wciąż nieoczywista. Ze spektaklem „Zespół Śmierci i Tańca, czyli piosenki Tiger Lillies” robimy po prostu świetną robotę. Można by dopisać, że „robimy świetną robotę mimo tego, że jesteśmy po Olsztynie, który nie daje magistra”, ale to sformułowanie zaczyna mnie już powoli nudzić, a proszę mi wierzyć – używa się go dosyć często. Jesteśmy zawodowcami i jesteśmy naprawdę dobrzy. Ten spektakl wydaje się być w Polsce czymś unikatowym i to wielka zasługa całej ekipy realizatorskiej. Z tego miejsca serdeczne dzięki dla Tomka Valldal - Czarneckiego (reżyser), Szymona Jachimka (scenarzysta i tłumacz), Michała Cyrana (choreograf), Moniki Wójcik (scenograf), Tomka Krezymona (aranżer) i całego zespołu muzycznego.






MŁ: Gdyby mogła Pani jeszcze raz podjąć decyzję, złożyłaby Pani papiery do Olsztyna? Cofnijmy czas jeszcze trochę. Zdecydowałaby się Pani zostać aktorką?

MW: Na oba pytania odpowiedź brzmi: tak. Na pierwszym roku w Olsztynie ktoś mi powiedział: „Wojtaś, zadaj sobie jedno pytanie - chcesz się dostać do wyższej szkoły, czy chcesz zostać aktorką?”. Chciałam zostać aktorką. To był cel. Każdy z nas chce być łechtany, chce zaspakajać niedające wytchnienia ambicje. Ja też chciałam, ale postanowiłam to przełożyć na pracę, rozwój i mierzenie się z coraz to większymi wyzwaniami aktorskimi. Tyle.

MŁ: Zespół Śmierci i Tańca - zawodowy zespół aktorski. Niech Pani opowie o tym zjawisku - byliście jednym rocznikiem Studium Aktorskiego im. A. Sewruka w Olsztynie, wykupiliście prawa do spektaklu od Teatru Jaracza, jeździcie po Polsce. Opłaca Wam się to? Dlaczego to robicie? A może jest sytuacja, którą chce się Pani podzielić?

MW: Wciąż czuję, jakbyśmy byli jednym rocznikiem, mimo że już nie w szkole. Uwielbiam tych ludzi. Stworzyliśmy między sobą jakąś mocną więź, która początkowo nie była oczywista. W całej naszej ósemce ścierały się mocne indywidualności i sporo czasu zajęło nam zbudowanie zespołu. Ale kiedy się udało, to już w pełni! Tak, że wyszedł z tego Zespół Śmierci i Tańca - zawodowy zespół aktorski! Nikt by nie przypuszczał... Z motyką na słońce. Nieistotne czy nam się to opłaca dlatego, że jesteśmy szaleńcami. Chcemy grać spektakl, który daje nam wolność, swobodę i radość. Wciąż to powtarzam - to adrenalina od pierwszej do ostatniej sekundy! Również dla widza i stąd ta obustronna przygoda. 



Studium Aktorskie im. A. Sewruka przy Teatrze im. S. Jaracza w Olsztynie jest czteroletnią, państwową szkoła aktorską, która przygotowuje młodzież do wykonywania zawodu aktora dramatu. W zeszłym roku szkoła obchodziła jubileusz 25-lecia istnienia szkoły. Absolwentów Studium Sewruka można oglądać na szklanych oraz na wielkich ekranach, pracują w teatrach w całej Polsce (m.in. Teatr Jaracza w Olsztynie, Teatr Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim, Lubuski Teatr w Zielonej Górze, Teatr Dramatyczny w Płocku, Teatr Sewruka w Elblągu, itd.).


„Zespół Śmierci i Tańca, czyli piosenki Tiger Lilies” jest trzecim, muzycznym dyplomem absolwentów Studium Aktorskiego im .A. Sewruka w roczniku 2016. Na I Ogólnopolskim Przeglądzie Dyplomów Muzycznych Przygrywka przedstawienie dostało aż trzy nagrody – dla najlepszego dyplomu muzycznego, najlepszej aktorki i najlepszego aktora dyplomu. Spektakl znajduje się w II etapie Konkursu na najlepszą scenografię i kostium teatralny organizowanego przez Centrum Spotkania Kultur w Lubinie w ramach Festiwalu Scenografii i Kostiumów „Scena w Budowie”, którego komisarzem jest Leszek Mądzik.


„Utwór o Matce i Ojczyźnie” – Bożena Umińska-Keff, Marcin Liber, Jan Klata.

„Utwór o Matce i Ojczyźnie” – Bożena Umińska-Keff, Marcin Liber, Jan Klata.
Tekst o umieraniu. Dramatu, toposu polskiej Matki, etosu narodowego.


„Utwór o Matce i Ojczyźnie”, literackie dzieło Bożeny Umińskiej-Keff (podpisane wyłącznie nazwiskiem panieńskim) jest w polskiej kulturze ostatnich lat kolejnym etapem „zmagania się z Matką i Ojczyzną”. Mocno feministyczna literatura jest chyba najboleśniejszym z dotychczasowych zamachów na autorytet polskiej Matki oraz kolejną wypowiedzią w rozważaniach historyków, artystów, socjologów, literatów i dziennikarzy o istotnym kształcie i sensie naszego narodowego etosu, pamięci historycznej. „Zmagania z Matką i Ojczyzną” jest to także tytuł posłowia Marii Jannion i Izabeli Filipiak, o które wzbogacone zostało wydanie książkowe „Utworu…”.  Cóż to jest za gatunek – utwór? Czy to jest opera, czy oratorium? (…) Może więc powstał tu nowy gatunek inspirowany operą poemat na głosy? – tym pytaniem współautorki posłowia otwierają dyskusję o potencjale scenicznym twórczości Keff, w której głosami stają się inscenizacje wielkich polskich reżyserów. W 2010 r. w Teatrze Współczesnym w Szczecinie Marcin Liber dokonuje niezwykle wiernej, poruszającej adaptacji tego „liryka z didaskaliami”. Jego inscenizacja niedramatycznego tekstu, co wiemy już teraz, była jedynie rozgrzewką przed teatralnym wcieleniem kolejnego, niedramatycznego dzieła, tym razem książki Sylwii Chutnik pt. „Dzidzia”. Mniej więcej w tym samym czasie, po czterech latach od wydania „Utworu o Matce i Ojczyźnie”, w rok po szczecińskiej premierze, kiedy powstały już gotowe recepty interpretacyjne i inscenizacyjne „Utworu…”, Jan Klata podejmuje się własnego „zmagania z Matką i Ojczyzną”. Dokonuje brawurowej reinterpretacji tekstu. Droga jego realizacji i rodzaj teatru, jaki tworzy, to zagadnienia fascynujące. Szczególnie wobec deklaracji miesięcznika „Dialog”, który w styczniu bieżącego roku ogłosił „śmierć dramatu”, w jego miejsce powołując „tekst dla teatru”. A więc „umarł Król, niech żyje Król”!

„Utwór o Matce i Ojczyźnie” – Bożena Keff.
Tematem „Utworu o Matce i Ojczyźnie” są relacje pomiędzy „organizmami uświęconymi” – córką i matką, obywatelem i ojczyzną, szczególne rodzaje niewoli, jakie wynikają z obu tych układów oraz wizja ideałów rodzinności i tożsamości narodowej. Swój obrazoburczy tekst na płaszczyźnie uniwersalnej Bożena Keff wymierza w topos „Matki-Polki”, w polską, romantyczną, mesjanistyczną martyrologię oraz nasze narodowe kompleksy. Jednocześnie angażuje się w historię konkretną, dotyczącą polsko-żydowskiej rodziny. Centralna narracja „Utworu…”, która powierzona została jej równolatce, reprezentantce pokolenia urodzonych w połowie XX wieku, ma charakter prywatnego rozrachunku.
Bohaterka podejmuje próbę wyzwolenia się z dusznych relacji rodzinnych, będących jednocześnie metaforą narodowej tradycji. Tekst Keff jest poetycką reminiscencją toczonej przez całe życie walki o wolność osobistą, prawo do posiadania własnej tożsamości i oryginalnej, niesplamionej krwią ofiar II wojny światowej historii. Córka, od chwili narodzin do późnej dorosłości, połączona jest z Matką pępowiną, która – wbrew prawom biologii – utrzymuje przy życiu organizm rodzicielski. Meter, jej antagonistka, jest polską Żydówką. W tragedii Holocaustu straciła rodzinę, sama cudem uniknęła śmierci i urodziła dziecko, żeby przedłużyć swoje życie. Poprzez akt poczęcia odzyskała utraconą w czasie Zagłady tożsamość. Ciąży na niej jednak poczucie winy, że opuściła matkę, żeby się ratować, że przeżyła. Budując wokół siebie mit cierpiącej matki, poszukuje usprawiedliwienia dla swego istnienia. Jej jedynym słuchaczem jest dorastająca Córka. Meter wlewa w nią słowa historii o ucieczce ze Lwowa, którymi zapewnia o bólu, jakiego doświadczyła. Bohaterka staje się naczyniem, do którego matka roni swe gorzkie łzy. Przy tym Meter mimowolnie pozbawia córkę własnej tożsamości, żeby była jak pusta czara, przyjmująca gorycz, bez groźby przelania się. Pozbawia ją legitymacji istnienia – odmawia prawa do posiadania własnej historii, która nigdy nie będzie tak tragiczna, jak losy Meter. Jakby tego było mało, żydowskie pochodzenie bohaterki dyskredytuje ją w oczach lokalnej społeczności – Polaków – narodu z kompleksem po-niewolników szlachty, którzy przeinaczają historię. Hitlera uważają za wybawcę od Żydów, przez których nocą nie ma słońca, ludziom się nie wiedzie. Ojczyzna wymierza jej kolejne ciosy, z powodu horroru lat 1939 – 1945, w których nie było Bohaterki jeszcze na świecie.
Dla uporządkowania tych treści powstał projekt literacki nazwany „Utworem”. W jego lirykę zostały wpisane także didaskalia właściwe dla literatury dramatycznej. Poszczególnym wyznaniom przyporządkowane są postaci. Ściślej rzecz ujmując, autorka określiła charakter podmiotu danego fragmentu liryki. Dzięki niemu Bohaterka ma możliwość znalezienia się w dowolnym momencie drogi ku wyzwoleniu, którą szła przez całe życie (np. Usia-Korusia to jej wcielenie dziewczęce, a Persefona – dorosłe) oraz poza nią, w roli Narratorki, czyli postronnego obserwatora. Do tego, z monologów głównej antagonistki Meter, Keff tworzy narrację sprzeczną z opowieścią Córki. Rzecz ma się podobnie z wypowiedziami Chórów, za którymi zapewne kryje się społeczeństwo, w którym żyje Bohaterka. Didaskalia niejasno rysują tło sytuacyjne towarzyszące poszczególnym monologom. Sugerują także, że poszczególne fragmenty „Utworu…” mają być śpiewane. Wprowadzony zostaje podział na arie, pieśni i głosy – alt, bas, sopran. Te pieśni układają się w prolog, osiem części utworu i epilog.
Choć konstrukcja tekstu Keff oscyluje pomiędzy liryką a dramatem, pozostaje on znacznie bliżej tej pierwszej. Jego treści realizują się poprzez poetyckie monologi, dla których didaskalia tworzą tylko ramy czasu i przestrzeni, nadając pewien (choć zamglony i niezbyt wyrazisty) kształt drodze bohaterki. „Utwór…” pozostaje raczej projektem literackim, formą niedokończoną i otwartą niż dramatem czy choćby jego zalążkiem.

„Utwór o Matce i Ojczyźnie” – Marcin Liber, Teatr Współczesny w Szczecinie
Liber czyni go „tekstem dla teatru”. Wykorzystuje potencjał, jaki tkwi w centralnej dla „Utworu…” narracji Córki. To jej Keff w pierwszej części swojego tekstu nadała rolę „poetki”, a zarazem oddała funkcję kompozytora „Utworu o Matce i Ojczyźnie”, a potem – także konsekwentnie – pozwoliła Bohaterce na złożenie pióra w epilogu: Siedzę w przychodni, czekam do lekarza od rehabilitacji, bo od ciągłego zapisywania na komputerze tych tu grzesznych wierszy mam problem z kręgosłupem szyjnym… Pisarka powołała do życia Bohaterkę, która jest fikcyjną autorką tekstu, mówiącą polifonią głosów postaci „Utworu”, ponieważ jest to dla niej elementem terapii, próbą odejścia od matki, ukonstytuowania własnej osobowości. Bohaterka przemierza więc swą szczególną drogę i to w tej podróży tkwi potencjał dramatyczny, który odkrywa i wydobywa Marcin Liber.
W swojej inscenizacji stawia on znak równości między Bohaterką a Bożeną Keff (w tej roli Bożena Zygarlicka). Widz, zanim zdąży jeszcze zająć miejsce, zastaje Bohaterkę krzątającą się w dresie we własnym salonie. Tak jakby czekała na uczestników przedziwnej, w połowie prywatnej konferencji. Zaczyna się. Kobieta siada przy stole, nachyla się do mikrofonu i echem odbija się wyznanie: 26 maja, w Dniu Matki ukazał się mój „Utwór o Mate i Ojczyźnie”… I dalej – To wszystko zaczęło się w czasie, kiedy chodziłam na terapię. Utworzyłam w komputerze tzw. nielegalny plik i wszystko na ten temat sobie zapisywałam. Kobieta wstaje z krzesła, podchodzi do stojącego po drugiej stronie stołu komputera i otwiera „nielegalny plik”. Obraz z komputera rzucony jest także na ekran. Wyświetla się napis „CZĘŚĆ I - Odwieczna skarga”. Potem zaczyna słowami „Utworu…” – Dzieje jej życia w epoce jej dawnej Matki i Rodziny, przed wojną…
Za chwilę na scenę wbiegnie Matka (w tej roli Irena Jun) ze słowami: Córka nie ma wprost słów, by wyrazić, jak pusta jest matka jak nudna jak stara… Pojawia się nagle, gwałtownie i równie szybko znika ze sceny, jakby była projekcją intensywnych myśl Córki.
Liber nie ingeruje w tekst, wzbogaca jednak treść spektaklu o autorskie komentarze ułożone z wywiadów z Bożeną Keff. Wehikułem pomiędzy narracją właściwą, a zewnętrzną reżyser uczynił multimedia. Projekcje z tytułami poszczególnych części „Utworu…” oraz tytułami kolejnych wyznań pozwalają podążać za tekstem. Natomiast do narracji, w której Bożena Keff opowiada o swoim procesie twórczym (jego przyczynach, przebiegu, etc.), przenosi mikrofon, ochładzając głos aktorki, w efekcie czyta się dystans do sytuacji, w które przed chwilą wchodziła emocjonalnie, a przez to także wokalnie ostro.
Liber podejmuje szereg dobrych decyzji inscenizacyjnych – najważniejsza dotyczy ostatecznego kształtu świata przedstawionego jego spektaklu. Odkrywa, że Bohaterka otrzymała od Keff rolę poetki i na czas jej (Keff) terapii została obciążona dramatem „zmagania się z Matką i Ojczyzną”, które artystce towarzyszyło całe życie. Liber zamyka dramat życia, czasowo rozległy (nie do zrealizowania na scenie), w dramat terapii, a więc w konkretne ramy czasu. Akcja dotyczy wyzwalania się spod władzy Matki i Ojczyzny, walki o prawo do własnej tożsamości i historii, przy czym funkcję poetki (i pacjentki) Liber oddaje z powrotem Keff. Wszystkie środki używane na płaszczyźnie rzeczywistej, które umożliwiają realizację takiego świata przedstawionego są cudownie oszczędne i przez to trafne. Gestem szacunku reżysera wobec tekstu jest poprowadzenie obok narracji „Utworu”, własnej, wymyślonej przez siebie, znajdującej się poza tekstem, która nie narusza jego pierwotnej konstrukcji, jak i umieszczenie „nielegalnego pliku” w samym środku wydarzeń na scenie – na ekranie komputera. Słuszność tych decyzji poręcza analiza tekstu, zresztą sama Bożena Keff bardzo ciepło wypowiada się na temat tej inscenizacji w wywiadzie z Martą Bryś dla Didaskaliów: ja uwielbiam tamten spektakl. (…) reżyser rozpisał go na dwie aktorki, co nadało spektaklowi wymiar intymny. (…) I, jeśli to możliwe, nie wiem, czy Marcin Liber jeszcze nie zradykalizował, a na pewno bardzo podkreślił moje przesłanie społeczno-polityczne. Ku mojemu zachwytowi. Można więc mówić o wypracowaniu nie tylko wiernej adaptacji, a przede wszystkim idealnego klucza do realizacji scenicznej „Utworu o Matce i Ojczyźnie”.

„Utwór o Matce i Ojczyźnie” – Jan Klata, Teatr Polski we Wrocławiu.
Zupełnie inaczej organizuje swoje widowisko Klata. Usuwa z tekstu znaczącą dla jego konstrukcji deklarację: córka jest POETKĄ; oraz w całości epilog, czyli „Pieśń z przychodni lekarskiej”. Na poziomie świata przedstawionego odrzuca projekt drogi bohaterki i psychologię jej transformacji, tym samym pozbawia spektakl tradycyjnej dramaturgii. W miejsce linearnej akcji z wyraźnym zakończeniem powstaje studium niewoli.
Przestrzeń teatralna, jest oszczędna, jak laboratoryjna sala. Mobilne, metalowe szafy (jakby „archiwa ludzkości”), dodają jej historycznego ciężaru. Są pokryte nieidentyfikowanymi, rytualnymi znakami (nasuwa się skojarzenie z naskalnymi rysunkami we francuskiej jaskini Lascaux), nadają one sali powagi sakralności. Szafy odwołują także do „Pułapki” Różewicza, staną się „cytatem” kluczowym dla interpretacji spektaklu. Tutaj rozegra się szczególny rytuał. Jego kapłani wyłaniają się z dymu osnuwającego scenę, jakby zostali powołani ze świata duchów. Jest to plemię o uniwersalnym rodowodzie, na co wskazuje połączenie sprzecznych znaków – afrykańskiej biżuterii i rytualnych makijaży – z białymi, słowiańskimi kołtunami włosów. Do tego ten kobiecy sekstet (Paulina Chrapko, Dominika Figurska, Anna Ilczuk, Kinga Preis, Halina Rasiakówna) dopełnia mężczyzna (Wojciech Ziemiański). Tak jak partnerki nosi czarną, żałobną suknię, na nogach ma czerwone szpilki. To te postaci w istocie realizują „Utwór o Matce i Ojczyźnie”. Uczestniczą w przedziwnym eksperymencie, przybierając na zmianę role ofiar i katów. Jako sędziowie ludzkości dostają prawo rozliczania z historii. Stają się kapłanami rytuału, w finale którego ciężar „zmagań z Matką i Ojczyzną” przeniesiony zostaje na barki widza.
Klata podobnie jak w innych swoich spektaklach skrupulatnie planuje poziom realny widowiska (pierwsza na myśl przychodzi „Sprawa Dantona”, kartonowa, slumsowa zabudowa na piasku, wanna Marata, współczesne rekwizyty, jak np. piły spalinowe w połączeniu z historycznymi kostiumami, werbel kontra hity muzyki popularnej, wykorzystujące tematykę rewolucyjną), gdzie elementy scenografii, kostiumy i rekwizyty niezależnie od siebie są nośnikiem odrębnych komunikatów, a zebrane razem w warstwę wizualną spektaklu stają się przestrzenią krzyżowania się znaczeń, w której to dopiero reżyser „zanurza” tekst. W wypadku „Utworu…” sprzeczne symbole pozwoliły Klacie używać historii polsko-żydowskiej rodziny, jako paraboli. Otóż w pierwowzór opowieści wpisana jest „niewoląca” Matka Żydówka i „zniewolona” Córka, a Klata używając symbolu szafy, przypomina o „Pułapce” Różewicza, gdzie wpisana jest symetryczna relacja z tym, że postępowanie Ojca jest usprawiedliwione lękiem przed Zagładą, a syn (Franz) niezdolny jest do okazywania ludzkich uczuć. Takie zestawienie powstrzymuje odbiorcę przed opowiadaniem się, za którąś ze stron (Córką lub Meter), zamiast tego nakłania do analizy relacji ofiary i kata, proponuje rozważania o ofiarnictwie w ogóle. Następnie Klata wprowadza cały zespół wykonawców, sugeruje więc powtarzalność, powszechność podobnych relacji. „Używając” mężczyzny, jako figury damskiej daje sygnał, że jego „Utwór o Matce i Ojczyźnie” dotyczy nie tylko kobiet (a wiadomo już, że nie tylko konkretnego narodu), raczej całej ludzkości.
Spektakl staje się ponadczasowy z jednego jeszcze względu, reżyser rozwija formę mitu, którą próbowała zawrzeć w swojej literaturze Keff. Dla tej formy znaczące jest, że sytuację sceniczne rozpoczynają się zazwyczaj od gestu kilkukrotnego obrócenia szaf względem własnej osi. Ten sam mechanizm w teatrze starożytnej Grecji posiadało periaktoi, czyli mechane do „wywoływania światów”. Poszczególne sceny, jak w antyku prowadzi jeden lub dwaj aktorzy, pozostali pełnią funkcję chóru (przy czym podział nie jest sztywny, dynamicznie się zmienia). Wreszcie, Klata realizuje teatr choreiczny, łącząc ruch, słowo mówione i słowo śpiewane, muzyczność jest zdecydowanie wizytówką jego teatru. Można się jednak obawiać, że brakuje w widowisku ludzkiego dramatu, który mógłby wypełnić tę wspaniałą formę. Wobec tych wszystkich pomysłów inscenizacyjnych, w oczach odbiorcy, który pamięta szczecińską realizację Klata jawi się, jako twórca fanaberyjny, zamiast siać na przekopanej już przez Libera (a wiadomo, że żyznej – glebie), wybrał grunt dramatycznie niepłodny, bo próbuje rozwinąć formę mitu, którą Keff w swoją literaturę wpisuje nie do końca konsekwentnie i zrealizować jej marzenie o formie muzycznej, także nieprecyzyjnie określone. I choć wszelkie wstępne analizy podpowiadają, że jego adaptacja będzie próbą nieudaną, w efekcie powstaje teatr mistrzowski.
Klata proponuje nowe odczytanie tekstu. Jest to opowieść dotycząca fatum istnienia ludzkiego, od narodzin do śmierci uwikłanego w zależność od organizmów rodzicielskich – biologicznych matek, ale także matek narodów – ojczyzn i pochodnych relacji dziecko – rodzic. Jego spektakl charakteryzuje się cyklicznością, w której czyta się odwieczne koło życia. Pustkę po arystotelesowskiej linii dramatycznej zapełnia forma koła, czyli zamiast podróży bohatera reżyser koncentruje się na obrazach z życia codziennego rozgrywających się miedzy organizmami narzucającymi swoją wolę i tymi, które są od nich zależne. Każdy z tych obrazów przepełniają osobiste wyznania aktorów, którzy wymieniają się rozpisanymi w tekście rolami (uproszczonymi do trzech archetypów: Matka, Córka, Otoczenie), przy czym każdy z nich kreuje różne wcielenia córek, matek, gapiów, nadając swoim postaciom odmienny charakter. Jest to najsilniejszy dramaturgicznie zabieg obok intensywnego rytmu, który wciąga w opowieść równie bardzo. Jest to także pokłosie sposobu pracy, jaki wybrał Klata – przez długi okres prowadził próby czytane, przy czym prawie do samego końca nie przydzielił konkretnych tekstów aktorom, zachęcał ich do improwizacji, sytuacje sceniczne budowali dopiero na tydzień przed premierą. Opowiadaliśmy swoje doświadczenia z bycia dzieckiem i swoje doświadczenia, które większość z nas ma, z bycia już w tej chwili tym organizmem, który narzuca swoją wolę, czyli matką – mówi Kinga Preis. Jest to metoda Marii Uspieńskiej-Knebel, znana jako „analiza aktywna”. Polega na poszukiwaniu wewnętrznej dynamiki materiału literackiego, na przetwarzaniu go w taki sposób, by stał się osobistym doświadczeniem artysty. Klata używa greckiego mitu o bogini Demeter, która próbuje zatrzymać przy sobie swoją córeczkę, Usię-Korusię, stawia tezę, że to wewnątrz tej opowieści zamyka się bolesna prawda o macierzyństwie. W jednej ze scen pojawia się choreografia, w której Córka złączona jest z Meter warkoczem włosów, metaforą pępowiny-powrozu. Bezskutecznie próbuje zerwać się ze smyczy. Matka, bogini życia, dopuszcza się na niej gwałtu werbalnego. „Gwałci przez Ucho”, jak u Gombrowicza, ale znacznie bardziej brutalnie. Chce umieścić w Córce fragment własnej tożsamości, jakby była jedynie biologiczną substancją, kombinacją jej genów z genami męskimi, którą przy użyciu odpowiedniego narzędzia można formować. Córka dla Matki stanowi przedłużenie jej istnienia w młodszym ciele, z szansą na kolejne reprodukcje, bo przecież Córka także będzie kiedyś matką. Tak buduje się diagnoza kondycji współczesnej kultury, często sprowadzona do procesu tępego reprodukowania wzorów kulturowych, bezmyślnego perpetuowania tradycji, z której wyjść nie sposób, bowiem światem rządzi władztwo narzuconych hierarchii.
Klata przyjmuje także rolę antropologa, posługującego się tekstem Keff oraz materią teatru jako narzędziami do badania mechanizmów, które rządzą relacjami międzyludzkimi (kolejny raz na myśl przychodzi porównanie z Gombrowiczem – tematem jego „Ślubu” jest „to co się między ludźmi rodzi”). Wśród nich znaczące są relacje wewnątrz rodziny, będącej metaforą narodu, społeczeństwa… Antagonizmy wewnątrz rodziny uderzająco przypominają nienawiści na tle rasowym i narodowym. Ich przyczyn Klata upatruje w matczynej potrzeba reprodukowania nie tylko swojego materiału biologicznego, ale także tożsamości, którą matki wrocławskiego „Utworu…” próbują umieszczać w swoich genetycznych kopiach. Chodzi tu także o władzę stereotypów nad umysłami ludzkimi, zastępowanie samodzielnego myślenia wpływem narzuconych modeli oraz o gloryfikowanie zborowości i lekceważenie tego, co indywidualne.
Klata, wykorzystuje „Utwór…”, by zająć stanowisko w dyskusji o etosie pamięci narodowej, ale także o historii w ogóle. Meter, której życie stało się manifestacją okrucieństwa II wojny światowej, do pierwszej sceny wychodzi z szafy. Przypomina się ostatnia scena „Pułapki”, w której Ojciec w szafie szuka schronienia przed nachodzącą Zagładą. To tak, jakby w tych szafach zamykała się historia II wojny światowej, jakby były inkubatorem strachu, puszką Pandory. Ale oczom widzów ukazuje się także ich zawartość! Jest banalna i tandetna (peerelowski fotel, kiczowate, plastykowe dekoracje). Ta historia została strywializowana i wraz z upływem czasu „gnije” (przysłowiowy „trup w szafie”). Od tego fermentu chce uciec Córka. Dlatego w spektaklu Klaty, jako okrutni bogowie przedstawieni są Hitler i Stalin, a ofiary Holocaustu stają się herosami legendy Zagłady. Pojawiają się jako owoc narracji matek i walczą o atencję z herosami córek: Ellen Ripley, bohaterką „Obcego – Ósmego pasażera Nostromo”, Larą Croft, postacią z gry Tomb Rider, Panem Frodo, Hobbitem z sagi „Władca Pierścieni”. Podniesienie zarówno faktów historycznych jak i ikon kultury masowej do poziomu mitu jest sugestią, by okrutną przeszłość potraktować wreszcie jak monumentalny pomnik szacunku i pamięci – nie lekceważyć jej, ale też nie umieszczać w centrum życia. Rodzi to refleksję, że tylko dystans do wydarzeń minionych lat pozwoli na budowanie nowej, lepszej rzeczywistości. Tym bardziej, że współczesna rzeczywistość wciąż stwarza własnych bohaterów.
Wrocławska inscenizacja jest mozaiką układaną z faktów historycznych, cytatów literackich, mądrości ludowych, motywów popkulturowych, scen codziennych, ludzkich historii. „Utwór o Matce i Ojczyźnie” Klaty to nie tylko dzieje matki w epoce wyzwolenia, jak zostało to zapisane w literackim pierwowzorze, ale także dzieje gatunku ludzkiego w epoce „zmagania się z Matką…”, oraz jego dzieje w zmaganiu się z „...Ojczyzną”. Klata przez półtorej godziny dokonuje eksperymentu teatralnego (rezygnuje z dramaturgii, tworzy teatr choreiczny, etc.), ale i społecznego – jego aktorzy badają mechanizmy pierwotne zachodzące wewnątrz społeczeństw i to na oczach widzów, którzy tych mechanizmów doświadczają na co dzień. Jego spektakl, pełen tak ludzkich historii, wciąga odbiorcę, ma charakter rytuału oczyszczenia. Ze sceny dociera wyraźny sygnał, że historia świata (kraju) nie może stać się ważniejsza od historii indywidualnej. Klata odważył zauważyć, że ta „nauczycielką życia”, ma drugie oblicze – może gnić i siać ferment. Na koniec przeniósł ciężar „Zmagań z Matką i Ojczyzną” na barki widza – jego spektakl ma charakter „studium niewoli”, a to znaczy, że wszystkie poruszone problemy zostały sportretowane, ale nie rozwiązane – nadal istnieją, natomiast widz w życiu codziennym, zaczyna je zauważać.
Marian Łąkowski